ďťż
Tanit diary Sprzedam z wielkim bólem pioneer cdj100s SPRZEDANE 05.05.2006 - DJ`s KOSTEK (Wielkie JOŁ) i BLACK - OPIUM FINAŁ - 5. spotkanie [15.01.2009] IV Rzeszowskie Spotkania z Planszówkami XXI Ogólnopolskie Spotkanie z Komiksem Czy wiesz o tym, że kiedyś spotkasz Boga? Spotkanie z Laziirą - Nabór do Straży Nanny McPhee and the Big Bang / Niania i wielkie bum (2010) Spotkania biblijne - Piaseczno Odcinek 2: Wiekopomne spotkanie |
Tanit diaryZoro i Brook siedzieli w pustym barze i pili – Zoro piwo, a Brook herbatę. Właściwie nic do siebie nie mówili, bo nie mieli o czym rozmawiać. Byli zajęci swoimi myślami. Nawet nie zareagowali, kiedy obok nich stanął jakiś postawny człowiek w kapturze i zapalił papierosa. Puścił wielkiego dyma, po czym się odezwał:- To wy jesteście kamratami Słomianego Kapelusza? - A kto pyta? – spytał Roronoa. - Ciekawski – odparł bezczelnie zakapturzony. - No, więc jesteśmy kamratami Słomianego Kapelusza. I co w związku z tym? – oświadczył Zoro. - W barze po drugiej stronie ulicy ten oblech żre jak świnia mięso. - No, żre. To twoje mięso, że się wtrącasz do jego obiadu? - Nie, ale głupio wygląda, siedząc na tyłku i tylko pochłaniając tę górę jedzenia. Przybysz najwyraźniej chciał zdenerwować Zoro, ale szermierz siedział i pił piwo ze stoickim spokojem. Wydawało się, że nie da się go urazić, kpiąc z jego kapitana. Backman wiedział, że to nie był ze strony szermierza brak szacunku do Luffy’ego i był pewien, że jeśli uderzy od odpowiedniej strony, Zoro zareaguje tak jak bosman Rudowłosego chciał. Musi być jakiś czuły punkt – obelga, której Łowca Piratów nigdy by nie darował. - I do tego ten idiota rozpowiada wszystkim, że zostanie Królem Piratów. Co za nonsens! Twarz Zoro nieco stężała. Spojrzał chłodno na zakapturzonego Backmana, Brook z kolei nadal pił w spokoju herbatę. - Mały, wiejski idiota – ciągnął dalej Backman. – Założę się, że te wszystkie rzeczy, które o nim mówią, to bujdy. Ten słabeusz nie może być aż tak silny. Zoro milczał, ale gdyby wzrok mógł zabijać, pewnie zakapturzony dawno leżałby martwy. Krew gotowała się w zielonowłosym, im dłużej słuchał drwin z Luffy’ego. Zoro mógł zignorować uwagi na temat kiepskich manier swojego kapitana przy stole (sam wiele razy czuł obrzydzenie podczas wspólnego posiłku), ale kpienie z jego marzenia, to coś całkiem innego. Jeżeli ta łajza powie coś jeszcze na ten temat, Zoro będzie musiał zainterweniować. Wściekłość Zoro była doskonale widoczna. Backman wiedział, że jest bliski osiągnięcia celu. Z kolei Brook wolał stać z boku. Już dawno się przekonał, że Zoro nie lubi, kiedy ktoś się wtrąca do jego walki. - On Królem Piratów? – drwił dalej Backman. – Nie rozśmieszajcie mnie. Jeszcze będzie trząsł portkami, kiedy nadejdzie prawdziwe niebezpieczeństwo. W końcu Zoro nie wytrzymał. Uderzył w blat pięścią i podniósł się z krzesła. - Doigrałeś się, ćwoku. Walczmy tu i teraz. - Nareszcie… – szepnął do siebie Backman i również powstał. Stanęli pośrodku baru i wyciągnęli broń – Zoro dwa miecze, a Backman szablę. Bosman Rudowłosego rozpoczął natarcie, ale kiedy tylko zbliżył się dość blisko Zoro, ten jednym mieczem go zablokował, a drugim spróbował przeciąć bok przeciwnika, jednak Backman natychmiast zorientował się, co zielonowłosy zamierza, i szybko odskoczył. Zoro włożył w usta swój trzeci miecz i ruszył znów na Backmana. Teraz bosman właściwie się tylko bronił przed Roronoą. Gwałtowny ruch głową do tyłu sprawił, że kaptur spadł, odsłaniając jego twarz. Zoro aż przystanął ze zdumienia, jednak nie chował mieczy. Jako łowca piratów widział już wiele listów gończych i niektóre twarze pamiętał z nich bardzo dobrze. - Benn Backman – powiedział, trzymając w zębach miecz. – Bosman Rudowłosego Shanksa. To znaczy, że… - Co tu się dzieje? – wtrącił się wreszcie Brook, który dotąd tylko siedział i przyglądał się wszystkiemu w spokoju. – Czego chcecie? - Zanim wyjaśnię, lepiej dokończmy walkę, Roronoa Zoro. W końcu obraziłem twojego kapitana. - Dobrze powiedziałeś – odpowiedział Zoro, mierząc go chłodnym wzrokiem. Dalsza walka trwała bardzo krótko. Przyglądający się wszystkiemu z daleka Brook popijał herbatę. Nie zdziwił się wcale, kiedy przeciwnik jego towarzysza padł na ziemię. Zoro wbił dwa miecze w podłogę, pomiędzy głową Backmana, pochylił się nad nim i coś szepnął tak cicho, że Brook nie usłyszał. Następnie Zoro schował wszystkie trzy miecze i pomógł wstać Backmanowi. Bosman pokłonił się nisko i oświadczył: - Przepraszam za wszystko, co powiedziałem o Słomianym Kapeluszu. Tak naprawdę nie miałem tego na myśli, ale musiałem coś sprawdzić. Pokornie proszę o wybaczenie. Zoro przez chwilę milczał, aż w końcu usiadł na swoje stare miejsce. - Siadaj. Wyjaśnisz nam wszystko przy szklance. A więc Backman usiadł i zamówił whisky. Zoro i Brook patrzyli w jego stronę w oczekiwaniu. W końcu się odezwał: - Nasz kapitan zna Luffy’ego z czasów, kiedy ten jedynie marzył o piractwie. Jeszcze pamiętam tego zuchwałego malca. A jaka była chryja, kiedy zjadł Gumowy Owoc… Naprawdę szalony dzieciak był z tego chłopca. - Wiem, że rozpiera cię nostalgia, ale przejdź już do rzeczy – ponaglił go Zoro. – Po co tu przyszedłeś i co chciałeś osiągnąć, obrażając przy mnie Luffy’ego? - Widzicie, nasz kapitan od dawna zastanawia się, jakim człowiekiem stał się Luffy. Dlatego posłał mnie, abym się tego dowiedział od was obu. - I dlatego nazwałeś go przy mnie idiotą? – zapytał Zoro. - I dzięki temu dowiedziałem się, że lepiej go przy was nie obrażać, a przy okazji zobaczyłem jak walczy jeden z członków jego załogi. To daje mi pewne pojęcie o Luffy’m, ale to za mało, aby usatysfakcjonować mojego kapitana. Zapytam więc was wprost: Jakim człowiekiem jest Słomiany Kapelusz Luffy? Zoro i Brook spojrzeli najpierw po sobie, po czym zwrócili swój wzrok w stronę Backmana, aby odpowiedzieć… Backman wyszedł z baru, zakładając w progu kaptur. Lekko się zdziwił, gdy w drzwiach baru naprzeciw zobaczył stojącego Shanksa, który dla niepoznaki nosił na głowie czarny kapelusz z dużym rondem i z piórkiem. Bosman natychmiast podszedł do kapitana i zorientował się, że Shanks patrzy z lekkim uśmiechem na siedzącego przy barze i pałaszującego jakąś wielką gicz Luffy’ego. - Nie wejdziesz, kapitanie? – spytał Backman. Shanks spojrzał na niego smutno. - Nie, Backman. Poczekam jeszcze na relacje reszty – spojrzał znów w stronę Luffy’ego i dodał: – Ale to co przed chwilą widziałem było całkiem interesujące. - Skoro tak mówisz, kapitanie… - Wracajmy na statek, Backman. Obaj odeszli w stronę Red Force. - Co sądzisz o Roronoa Zoro? – zapytał nagle Shanks. - To dobry szermierz, kapitanie. Pokonał mnie bardzo szybko. - Oh… – zdumiał się Shanks, ale zaraz dodał z uśmiechem: – W takim razie Luffy potrafi dobrze dobierać sobie kompanów… albo starzejesz się, Backman – zachichotał. - Poza tym bardzo honorowy. Ma dystans do kapitana, ale nie pozwala śmiać się z jego marzenia. Kiedy tylko usłyszysz, kapitanie, co Roronoa mówi o Luffy’m, zobaczysz o co mi chodzi. - Skoro tak twierdzisz, Backman… Shanks się zamyślił. Jego twarz przyjęła smutny wyraz. Backman był pewien, że po jego głowie chodzą raczej całkiem normalne myśli. Dosyć często tak dumał, a Backman zbyt długo pływał pod jego komendą, aby nie wiedzieć o tym, co kryje się za tą ponurą twarzą – może obmyślał nowy kurs na przyszłość, może przypomniało mu się jakieś wspomnienie, a może po prostu to coś, co Shanks widział w barze, gdzie przebywał Luffy, teraz go nurtowało. Ponieważ ta cisza była dla bosmana potwornie monotonna, postanowił podjąć nowy wątek. - Wiesz, kapitanie… Shanks przerwał rozmyślania i spojrzał na niego. Backman się uśmiechnął i ciągnął dalej: - Spotkanie z Roronoą przypomniało mi stare, dobre czasy… Backman siedział na beczce przed barem, paląc w milczeniu papierosa. Z lokalu dochodziły odgłosy wesołych biesiadników, którzy zapewne niebawem zaczną jakąś bijatykę. Tymczasem tu – na powietrzu – zapowiadał się cichy, monotonny i samotny wieczór. Od kiedy wyrzucili go z załogi, Backman nie chciał przebywać w żadnym zatłoczonym miejscu, choćby podawali tam naprawdę dobre sake i całkiem niezłe jedzenie. Po prostu wesołe rozmowy i śpiewy piratów, przypominały mu, że jego własna nakama nie chciała go już więcej w swoim gronie. Może to i lepiej? Backman miał wrażenie, że byli jak dla niego trochę zbyt lekkomyślni, brutalni i nadpobudliwi. Ciągle tylko walki i rozboje… Nie potrafili nic załatwić bez wszczynania bójki, bez użycia bezsensownej przemocy. Zresztą, skoro tak po prostu go wydalili z załogi, świadczyło to tylko o tym, że nie był im szczególnie drogim kompanem. Ale tam myśl wcale mu nie pomagała, nie koiła poczucia strasznego osamotnienia, kiedy wsłuchiwał się w odgłosy dochodzące z baru. Był młodym, zaledwie siedemnastoletnim człowiekiem, który wiązał swe plany z morzem. Pragnął podróżować po świecie, ale marzyła mu się też prawdziwa nakama – taka, z którą czułby silną więź. Nigdy wcześniej (po części też przez swoją introwertyczną naturę) nie miał nawet jednego takiego przyjaciela. Myślał, że chłopaki z jego poprzedniej załogi będą dla niego kimś takim, ale on ich nie obchodził. Co teraz powinien zrobić? Może należałyby się rozejrzeć za nowym statkiem? Backman posiadał liczne talenty, szczególnie w materii nawigacji i walki mieczem. Na poprzednim stanowisku, musiał raczej korzystać z drugiej umiejętności, niż z pierwszej. Przez swoją masywną posturę, wszyscy upatrywali w nim bardziej wojownika, niż nawigatora, a przecież jego IQ było o wiele wyższe niż u wielu przeciętnych zabijaków na okrętach pirackich. Backman podniósł mimowolnie oczy na drogę. Z ciemności nocy wyłoniła się postać siedemnastoletniego rudzielca w słomianym kapeluszu, pasiastej koszuli z krótkim rękawem i dżinsach. Na jego twarzy jaśniał lekki uśmiech. Rudy podszedł do drzwi baru i już chciał nacisnąć klamkę, kiedy nagle zauważył siedzącego i kopcącego szluga Backmana. Uśmiechnął się do niego, wywołując w wielkoludzie zdziwienie, a następnie podszedł do niego i spytał: - Hej, wiesz może gdzie mógłbym znaleźć ludzi do mojej pirackiej załogi? Backman na chwilę zamarł. To był naprawdę dziwny zbieg okoliczności. On szukał nowej nakamy, a tu nagle pojawił się ten dziwny gość. - Ja szukam załogi, do której mógłbym się przyłączyć – jego usta same wypowiedziały te i następnie słowa: – Niedawno mnie wyrzucili z mojej starej. - A dlaczegóż to? – zainteresował się rudy. - Bo nie lubię bezsensownej przemocy – wyjaśnił. Zaraz jednak zorientował się, że postąpił nierozważnie, wspominając o tym. Rudy może nie chcieć na pokładzie pacyfisty. - Co to za nakama! – oburzył się rudzielec. Uśmiech na jego twarzy zmienił się w wyraz najprawdziwszego wzburzenia. Backman spojrzał na niego z zaskoczeniem, po czym rudy dodał: – Prawdziwa nakama nie wyrzuca kogoś z tak błahego powodu. Prawdziwa nakama wyklucza kogoś ze swojego grona tylko wtedy, gdy ten ktoś zrobi coś niewybaczalnego. Coś, co równa się zdradzie albo zabiciu przyjaciela. - Pewnie masz rację – stwierdził, uśmiechając się po raz pierwszy tego dnia Backman. - Jak się nazywasz? – spytał rudy i usiadł po turecku na ziemi tuż przed beczką, na której siedział Backman. - Benn Backman – przedstawił się wielkolud. Zaraz jak tylko powiedział swoje imię, rudzielec wyciągnął do niego rękę i wyjawił swoje: - Shanks. Backman niepewnie uścisnął rękę Shanksa, po czym rudzielec spytał: - Co umiesz, Backman? - Znam się na nawigacji i walce na miecze. - To dobrze. Potrzebuję nawigatora. To drugi powód, abym cię przyjął. - A jaki jest pierwszy? - Widzisz, Backman, ja też nie lubię używać siły bez ważnego powodu. Moje pojęcie piractwa jest trochę inne, niż u co poniektórych piratów. Dla mnie ważna jest przygoda, a nie rabowanie statków; podróże, a nie plądrowanie. Jeśli już miałbym walczyć, to dla większych celów, niż dla samego niszczenia czy forsy. Chciałbym zebrać nakamę, która myśli podobnie. Na razie jestem sam – Shanks spojrzał na Backmana znacząco – ale może być nas dwóch. Co ty na to? Backman milczał. Podobał mu się ten wesoły rudzielec i jego filozofia. Był inny – rozważny, spokojny i całkiem przyjemny. Backman pomyślał, że właśnie pod takim człowiekiem chciałby służyć, ale… Właśnie, pozostawało jedno „ale”. Nie można podejmować tak ważnej decyzji, jak przyłączenie się do czyjejś załogi, szybko i bez większego namysłu. W końcu pierwszy raz widział tego faceta. - Rozumiem, że potrzebujesz czasu, aby się namyśleć – odezwał się nagle Shanks, podnosząc się z ziemi. – W takim razie nie będę cię popędzał. Ile czasu ci potrzeba? Dzień? Dwa? - Zastanowię się do jutra rana – oznajmił Backman. - Więc do jutra – odparł Shanks i już miał iść w stronę, z której przyszedł, kiedy nagle zatrzymał go głos Backmana: - Zaczekaj, Shanks! Rudy odwrócił się do wielkoluda. Ten zaczął nieśmiało, unikając wzroku nowopoznanego kompana: - Nudno tak samemu siedzieć na dworze. No, wiesz… od bardzo dawna nie miałem z kim się napić. - Rozumiem. Już idę po sake – odrzekł Shanks, uśmiechając się i podszedł do drzwi baru. - Piliśmy i gadaliśmy całą noc – mówił z rozrzewnieniem Backman. - Prawda – przyznał Shanks. – Zadawaliśmy sobie zagadki, żartowaliśmy, gadaliśmy o głupotach… Nawet nie zauważyliśmy jak nastał świt. - Po tym wszystkim, jak mogłem mieć wątpliwości? – odparł bosman, spoglądając na swojego kapitana poważnie. – Musiałem do ciebie przystać, kapitanie. Teraz już wiem, że to była najlepsza decyzja w moim życiu. - Ja również cieszę się, że się do mnie przyłączyłeś, Backman – odrzekł Shanks. Zatrzymał się i spojrzał na niego smutno. – No bo co ja bym bez ciebie zrobił? Shanks dobrze wiedział, że nie miał w swojej załodze bardziej zaufanego człowieka, niż jego własny bosman. Backman był pierwszym członkiem jego załogi, jego prawą ręką i najlepszym przyjacielem. Pierwszy oddałby za kapitana życie… i na odwrót – Shanks poświęciłby się, aby ratować Backmana. Rozumieli się bez słów, wspierali się i mogli n siebie nawzajem liczyć. Byli prawdziwą nakamą. |
||||
Wszelkie Prawa ZastrzeĹźone! Tanit diary Design by SZABLONY.maniak.pl. | |||||